piątek, 26 kwietniaKrajowy Przegląd Samorządowy
Shadow

Miałem fajne życie

Dalszy ciąg rozmowy z RADOSŁAWEM RATAJSZCZAKIEM, do marca 2022 roku prezesem zarządu ZOO Wrocław sp. z o.o.

Przez 11 lat pełnił pan obowiązki zastępcy dyrektora zoo w Poznaniu… Ale wreszcie przyszedł czas, kiedy uznał pan, że może już sam poprowadzić ogród zoologiczny.

– Wystartowałem w konkursie na dyrektora wrocławskiego zoo – w sumie było trzydziestu kilku kandydatów z Europy i jeden z Australii – czyli spora konkurencja, którą udało mi się pokonać. Później przyszedłem na rozmowę z prezydentem Wrocławia Rafałem Dutkiewiczem, który spojrzał na mnie i rzekł: „No to jak będzie, dyrektorze?”. Odpowiedziałem: „Będzie dobrze, bo musi być!”.

Zatem uwierzył panu.

– Uwierzył i współpraca między nami układała się świetnie.

Czy już na początku rozmawialiście panowie o strategii rozwoju zoo, o tych najważniejszych sprawach, o Afrykarium?

– To wszystko ująłem w koncepcji rozwoju ogrodu, którą przygotowałem na konkurs na dyrektora zoo. Koncepcja liczyła sobie 78 stron i obejmowała wszystkie aspekty działania zoo. Oczywiście streściłem to wszystko prezydentowi, a później przeszliśmy do szczegółów. Rozmowa o Afrykarium była prosta, a wszystko stało się na kolegium prezydenta, gdzie wstępnie przedstawiłem szkice, co to ma być i co ma spowodować ta inwestycja. W końcu na sali zapadła cisza, którą przerwał prezydent Dutkiewicz, mówiąc: „Robić, ale pieniędzy nie masz”.

To jak robić bez środków finansowych?

– Jak się okazało, tak też można, choć miasto nie było zaangażowane w finansowanie budowy Afrykarium. Owszem, wyłożyło fundusze na projekt, ale samo wykonawstwo było finansowane z kredytów, i to takich, które zaczęliśmy spłacać dopiero po zakończeniu budowy. To sprawdza się po dziś dzień.

Z tego co pan mówi widać, że prezydent Rafał Dutkiewicz potrafił zaryzykować, zgodził się z pana koncepcją i wizją rozwoju zoo, a także na powstanie Afrykarium, więc to w dużej mierze także jego zasługa.

– Niewątpliwie, ale ja podkreśliłem w jakimś wywiadzie, że nie jestem szaleńcem. Wszystko było mocno i szczegółowo skalkulowane, a biznesplan zakładał znacznie mniejszą frekwencję. Można ocenić dzisiaj, że był wręcz pesymistyczny.

A stało się tak, że wrocławski ogród zoologiczny, wraz z Afrykarium, został najlepiej biletowaną imprezą w Polsce. Corocznie zaczęło go odwiedzać ponad milion osób z kraju i zagranicy.

– W ubiegłym, pandemicznym roku – po sześciu latach działania – było to prawie 1,7 mln zwiedzających. Jesteśmy wśród pięciu największych europejskich ogrodów zoologicznych i życzę każdej instytucji Wrocławia, aby osiągnęła taką pozycję.

Pamiętam dobrze, jak pan osobiście doglądał codziennie budowy Afrykarium i zastanawiałem się wtedy, jakim to sposobem pan się na tym zna. Z drugiej strony wykraczało to poza pana obowiązki zawodowe. Dobrze to pamiętam, bowiem czasem chodziliśmy razem po tej budowie i objaśniał mi pan sprawy, o których nie miałem zielonego pojęcia.

– Nie dało się inaczej, a ta budowla była niezmiernie skomplikowana, wymagała wtedy moich codziennych kilkakrotnych wizyt i pilnowania dosłownie wszystkiego. Najważniejsze, że ten wysiłek dał spodziewane owoce i po sześciu latach nie mieliśmy żadnej poważnej awarii, a wszystko wygląda, jakby było nowe. Przez ten obiekt przeszło już 12 mln ludzi…

– …i zoo – a dokładnie ZOO Wrocław sp. z o.o. – jest samowystarczalne, a gmina Wrocław do niego nie dokłada.

– A mało kto wie, że w jednostce budżetowej bilety do zoo były bardzo tanie i każdy, kto przyszedł do ogrodu, płacił za bilet tyle samo – zarówno wrocławianin, jak i ktoś, kto przyleciał np. z Kiribati. Bilety pokrywały od 20 do 40 proc. kosztów utrzymania zoo, czyli reszta była dopłacana. Czyli każdy, kto płacił podatki we Wrocławiu, fundował gościom spoza miasta, odwiedzającym ogród, do 80 proc. kosztów wizyty w zoo. To był i jest bezsens!

Kierował pan wrocławskim zoo od 2007 roku do 2022. Z czego – poza Afrykarium – jest pan najbardziej dumny? Czy wszystko się panu udało?

– Wszystko nie udaje się nigdy i pozostawiam sprawy, które powinny być rozwiązane, ale to wymaga zgody wszystkich. Te problemy wcześniej czy później będą musiały zostać rozwiązane. Teraz się nie udało, ale w jakimś stopniu winna jest pandemia. Najbardziej dumny jestem z załogi naszego zoo i zmiany jej mentalności oraz podejścia do zwierząt. Powstała zwarta ekipa, która może to zoo pociągnąć i dobrze je rozwijać. Ostatnie dwa lata były dla nas niezwykle ciężkie, a to, że przetrwaliśmy bez drastycznych cięć i pomocy finansowej ze strony miasta, traktuję w kategoriach cudu.

Miał pan jeszcze trochę interesujących planów…

– …i te plany nadal istnieją, a niektóre niebawem będą realizowane, ponieważ po nasilonej pandemii okrzepliśmy finansowo i dzisiaj wrocławskie zoo ponownie się rozbudowuje. Czytelnicy „Gminy Polskiej” znowu zastaną w zoo kilka nowych, ciekawych obiektów. Niestety, nie będzie to gorylarnia, bowiem „do tanga trzeba dwojga”. Dobrze przygotowaliśmy ten obiekt, jest opracowana hipernowoczesna, cudowna koncepcja architektoniczna i program funkcjonalno-użytkowy, który już wymaga zmian. Są też opcje sfinansowania tej inwestycji, ale tego już nie udało mi się zrealizować.

Pana zawodowa przyszłość związana jest dzisiaj z Wietnamem.

– Nigdy nie zamykałem się w ścianach ogrodów zoologicznych i zawsze działałem w ochronie ginących gatunków, szukając takich, jak choćby jelenie baweańskie, jedyne owocożerne warany (varanus olivaceus) na Filipinach, czy też zaginione małpy Wietnamu. Robiłem to kiedyś za swoje pieniądze, starając się o środki finansowe w różnych fundacjach. A ta moja miłość do Wietnamu pochodzi z roku 1987, kiedy zacząłem tam pracę i w zasadzie nie było roku, abym nie był tam parę razy. W Wietnamie trzeba chronić ginącą faunę i każdy człowiek, który może w tym pomóc, jest wprost bezcenny. Tworzyłem tam m.in. stację langurów, i mam trzy gatunki małp, których przede mną żaden naukowiec nie widział żywych i nie fotografował. Będę tam pracował dla ogrodu zoologicznego w Lipsku. Czuję dzisiaj presję i wielki obowiązek związany z tym wietnamskim wyzwaniem, bowiem chronimy gatunki, których liczebność nie przekracza stu na całym świecie – zmieściłyby się w jednym wrocławskim tramwaju. To ogromna odpowiedzialność, ale też wielka i fajna sprawa na koniec mojej kariery zawodowej. Może to brzmi patetycznie, ale miałem fajne życie. Ciekawe życie związane w zasadzie z jedną pasją, i to dzięki zwierzętom, którym muszę za to odpłacić.

Rozmawiał Sławomir Grymin

RADOSŁAW RATAJSZCZAK (biolog, urodzony w roku 1957) jest w zarządzie Europejskiego Stowarzyszenia Ogrodów Zoologicznych, w zarządzie Światowego Stowarzyszenia Ogrodów Zoologicznych – członek trzech komisji (programów hodowlanych, ochrony gatunkowej zwierząt oraz pomocy technicznej). Jest też Mentorem dla ogrodu zoologicznego w Sankt Petersburgu oraz członkiem Międzynarodowej Unii Ochrony Przyrody i jej Zasobów – trzech grup specjalistycznych (do spraw jeleniowatych, dzikich świń i naczelnych). Zasiada w grupie roboczej do spraw ochrony zwierząt w Wietnamie.