Zacznę od krótkiej historyjki opowiadanej na jednym ze szkoleń. Miało ono za zadanie motywowanie uczestników do aktywnego działania. Przekonanie ich, że nieustannie należy poznawać nowe, bo to najlepszy sposób do poszerzania posiadanej wiedzy. A oto i ta historyjka:
Pewien biedny chłop zestarzał się. Jedynym jego marzeniem od młodości było zobaczyć morze. Jeszcze był na chodzie, ale nie wiadomo jak długo. Postanowił więc zrealizować marzenie. W studni miał przyjaciółkę – żabę. Powiedział do niej: „Jadę zobaczyć morze, chcesz? Ciebie też zabiorę”. Żaba na to: „A po co mi ta podróż? Ja mam wyobraźnię i to wystarczy! Bo ile może być wody w tym morzu? Tyle co w dwóch, no niech będzie – w trzech studniach! Już to widzę oczami wyobraźni i to mi wystarczy – nie jadę!”.
Ta historyjka czerpie z myśli Śrila Prabhupada, hinduskiego filozofa i nauczyciela, który wielokrotnie powtarzał, że zbyt wielu ludzi widzi tyle, ile żaba w studni. A dlaczego sięgam akurat do tej myśli? Bo kiedy tak rozglądam się wokół, to wydaje mi się (chciałbym się mylić), że takich „żab na dnie studni, które nigdy nie zobaczą morskich fal” jest wokół mnie coraz więcej. Przybywa ich z roku na rok. Są przekonane, że poza ich studnią nie ma niczego, co byłoby warte poznania. Żyją w sfokusowanym świecie, gdzie wszystko jest na ASAP. Jednym z ciekawszych zajęć jakiemu się oddają jest hajtowanie, będące przerywnikiem w dilowaniu. A tak w ogóle to wszystkie żaby w tej studni głównie czelendżują lub kołczują. Najlepsze z żab – te, które nie skilują swoich kejsów – załapują się na hojne incentywy. Wtedy na jakiś czas trafiają do innej studni, z której – jak się łatwo domyślić – oceanu nadal nie widać. No, ale jest fajnie i po tym krótkim pobycie nasze żaby ze zdwojoną energią performują w swoich ołpenspejsach.
Czy jest jakieś lekarstwo na odczarowanie żabiego świata? Oj tak. Wydaje mi się nawet, że „ozdrowieńczych substancji” jest sporo. Najtrudniejszym jednak problem jest to, jak dotrzeć do tych żabich światów. Może podstępem? Wyłożyć przy studniach zanętę, a jak zadziała, to może przynajmniej część owego świata sfokusuje się na zupełnie nowe targety?
To właśnie jeden z powodów (nie jedyny), który sprawił, że zdecydowałem się na wydanie książki Anny Fastnacht-Stupnickiej „Saga wrocławska. 74 opowieści rodzinne”. Może kierowała mną naiwność, że książką można coś zmienić? Ale jeśli nawet tak, to przecież zawsze warto próbować. Taką szkołę wyniosłem z rodzinnego domu. I chociaż wcale nierzadko ponosiłem porażki, to i przegrana jest świetną lekcją. A jak będzie tym razem?
Jestem przekonany, że o ile tylko ktoś sięgnie po książkę Anny Fastnacht-Stupnickiej i ją przeczyta, to zostawi ona swój ślad. Okaże się, że poza studniami są oceany. Oceany ludzkich losów, bez których nie można budować normalnego świata dzisiaj. Ci, którzy znajdą czas na „Sagę wrocławską”, dowiedzą się chociażby o niecodziennych losach rodu Pileckich. Dotkną niezwykłości pewnego domu przy ulicy Kasztanowej na Krzykach, kupionego przez państwa Straussów jeszcze przed II wojną światową. Poznają dzieje Stanisława Szomańskiego (lubił świat oglądać z wysoka) i jego rodziny. Poczują lwowskie czasy domu Jędrzejewskich, w których nuty Chopina były otoczone kultem szczególnym. Dowiedzą się, gdzie dziś wisi portret prof. Gabriela Sokolnickiego, zdobiący przed wojną salę senatu Politechniki Lwowskiej. Poznają losy prawnuczki błogosławionej Marceliny Darowskiej (stworzyła niezwykłe miejsce w Jazłowcu, które później tak ukochali polscy ułani)…
Tak, tak, tych historii jest dużo, dużo więcej. I może to one nawet bardziej niż cokolwiek innego sprawiły, że chciałem przyłożyć swoją rękę do tego, by „Saga wrocławska” ponownie „się urodziła” (po raz pierwszy książka ukazała się 10 lat temu; obecne wydanie jest jednak poprawione i uzupełnione). W świecie, w którym buduje się studnie i próbuje podcinać korzenie, wolę być ogrodnikiem. Tak jak już wspomniałem, może trochę z innego świata, ale… Z mojego świata widać oceany.
Tomasz Miarecki
www.sagawroclawska.pl