Miał 25 lat, gdy skomponował tę operę i choć publiczność premierę przyjęła entuzjastycznie, krytycy nie pozostawili na niej suchej nitki. Dziś wiemy, że to dzieło znakomite, kompletne, pełne blasku, ale i tak zawsze tę jedną z pierwszych oper Georgesa Bizeta przyćmiewa jego dzieło ostatnie – „Carmen”.
W listopadzie będziemy mogli obie te opery porównać – miesiąc rozpocznie bowiem sześć spektakli „Poławiaczy…”, a zakończy „Carmen”. „Poławiacze…” będą 31. z kolei wrocławską operową superprodukcją. Dramat Nadira i Leili rozegra się na scenie Hali Stulecia, w stulecie jej powstania właśnie. To znakomity pomysł – uczczenie jubileuszu najznakomitszego zabytku wrocławskiego modernizmu wystawieniem opery: przecież Hala Stulecia zgodnie z zamysłem wielkiego Maxa Berga, jej twórcy, była także sceną muzyczną.
– To trudna opera – mówi dyrektor Ewa Michnik, która stanie za pulpitem dyrygenckim. – Ciężar całego spektaklu opiera się na trójce protagonistów, ale choć te trzy role są ogromnie ważne, to można powiedzieć, że głównym bohaterem jest chór i balet. Obydwa zespoły tworzą jedną całość i uosabiają w sobie poławiaczy pereł, zjednoczony lud, który cały czas działa na naszych oczach.
– To opera niezwykle zmysłowa – uważa Waldemar Zawodziński, reżyser i inscenizator „Poławiaczy pereł”. – Poza tym nie rozpada się na znane operowe „numery”, bo choć oczywiście każdy pewnie słyszał słynne arie Leili czy Nadira, jest dzieło Bizeta właściwie jedną wielką scenę zbiorową. Jacy będą wrocławscy „Poławiacze…”? Przekonamy się już 8 listopada, gdy odbędzie się pierwsza premiera.
Ale nie samymi premierami opera i melomani żyją. Listopad zaś ze swoimi długimi i chłodnymi wieczorami jest na wizytę w operze i poławianie operowych pereł czasem wymarzonym. Oto nasze propozycje na owe wieczory: po pierwsze – „Traviata”. Verdiowskie arcydzieło – tragiczna (i bardzo efektowna tak teatralnie, jak i muzycznie) opowieść o wielkiej miłości i śmierci – we wrocławskiej operze może się podobać: bez szczególnych fajerwerków inscenizacyjnych jest rzetelną inscenizacyjną robotą ze znakomitą rolą Anny Lichorowicz (Violetty).
Po drugie – nierozłączna para, czyli „Rycerskość wieśniacza” Mascagniego i „Pajace” Leoncavalla. Spektakl niezwykle interesujący teatralnie, Waldemarowi Zawodzińskiemu udało się bowiem połączyć wspólną przestrzenią – nie tylko fizyczną, ale i metafizyczną – dwie bardzo różne opery. Bo choć od zarania swych dziejów wystawiane są razem, bo choć opowiadają o tym samym, miłości i zdradzie, różnią się ogromnie teatralną dynamiką. A opera to przecież teatr… Jak może być ten teatr świetny, można się przekonać dzięki artystom i realizatorom wrocławskiej sceny.
I jeszcze jeden spektakl – „Chopin” Giacomo Orficego. Dzieło nieco dziwne muzycznie, bo bezbrzeżna miłość Oreficego do Chopina nie w całości jest uczuciem odwzajemnionym… Ale za to przedstawienie – w reżyserii Laco Adamika – to arcydzieło. Bo kicz – a trudno od tego określenia w wypadku „Chopina” uciec – to nie zawsze coś złego, kicz bowiem bywa wysublimowanym środkiem artystycznej ekspresji, trzeba tylko umieć w ten trudny sposób go użyć. Laco Adamik to potrafi – na szóstkę z plusem.
Anita Tyszkowska
www.opera.wroc.pl