piątek, 29 marcaKrajowy Przegląd Samorządowy
Shadow

Opowieść o utracie

Śmierć to koniec i początek – koniec życia tych, którzy umarli, początek cierpienia tych, którzy wśród żywych pozostali. Proste. Od nieogarnionego czasu ten sam mechanizm, o którym wiemy, który znamy – także dzięki sztuce.

Mechanizm ten sam, ale sposób przerabiania go przez sztukę, przez ludzką wrażliwość, ludzki umysł – zawsze różny. Oto mit o Orfeuszu i Eurydyce. Znamy go wszyscy – Eurydyka umiera, Orfeusz zabiera ją z ostatecznej otchłani, ale łamie umowę z bogami i Eurydykę już na zawsze traci. Choć nie zawsze – w operze Christopha Willibalda Glucka tragedia zmienia się w happy end i Eurydyka i Orfeusz żyją (jak należy sądzić) długo i szczęśliwie. Dlaczego? Bo widzowie czasów Glucka złych zakończeń nie lubili…

Gdy po operę Glucka sięgnął – po raz pierwszy w roku 2008 – Mariusz Treliński, przywrócił jej tradycyjne mitologiczne zakończenie: Eurydyka umiera… Orfeusz zostaje – ze swoją rozpaczą, bólem utraty, której nie wie, czy nie jest winien. Czyli tak, jak w klasycznej wersji mitu.

Tyle że Treliński – także w spektaklu przygotowanym teraz w Operze Wrocławskiej – przeniósł dzieje tragicznej pary w czasy współczesne: apartament, za oknami wieżowce, na stole laptop. Eurydyka czeka na męża, przygotowuje kolację… I nagle – a może nie nagle? – decyzja. Zabija się. Dlaczego? Może jest w tym i wina Orfeusza? Eurydyka odchodzi, prowadzona przez światło, a Orfeusz zostaje. Przejmujące jest obserwowanie jego cierpienia – nie miota się, nie szlocha. Jest trochę jak zombie, zesztywniały w swoim potwornym, śmiercią przyniesionym bólu… Żyje, ale po co? Dla kogo? Widzi pogrzeb, spalenie zwłok Eurydyki. I jest dom, wciąż jej pełen – suknie w szafie, butelka wina i kieliszek na stole. I zwielokrotniona Eurydyka, wciąż po wnętrzu się snująca.

Jest też i pakt z siłami, które raczej z diabłem niż z bogami Hadesu się kojarzą: oto pojawia się Amor, wystylizowany na punkową dziewczynę i, przynosząc urnę z prochami Eurydyki, umawia się z Orfeuszem, że ten zejdzie do otchłani i wyprowadzi ukochaną, ale jej życie wróci, jeśli Orfeusz nie obejrzy się na nią. Orfeusz otwiera urnę. Na ogromnym ekranie nad sceną kłębią się myśli i obrazy, jakie go opanowują. Schodzi do otchłani…

Niestety, tu nie ma happy endu. Ale jest znakomity spektakl. Michał Partyka jako Orfeusz świetnie pokazuje ból utraty, a i śpiewa bardzo interesująco. Ilona Krzywicka – Eurydyka – także nie zawodzi. I do tego świetny chór, z balkonu komentujący ów dramat utraty. I do tego Wrocławska Orkiestra Barokowa (zastępuje zespół opery w ramach współpracy z NFM), której dyrektor artystyczny Jarosław Thiel muzycznie Orfeusza i Eurydykę przygotował i spektakl poprowadził. WOB zabrzmiała w operze pięknie – delikatnie, giętko, bardzo momentami emocjonalnie. I do tego niezwykle interesująca wizualna strona Orfeusza… – wspólne dzieło scenografa Borisa Kudlički, reżysera świateł Marca Heinza i autora projekcji multimedialnych Bartka Maciasa.

Mariusz Treliński do dzieła Glucka podszedł po raz kolejny i za każdym razem było to podejście artystycznie spełnione. Wrocławskiego Orfeusza… nie tylko warto zobaczyć. Wrocławskiego Orfeusza… zobaczyć trzeba, bowiem jest to przedstawienie naprawdę świetne – prawdziwie przejmująca opowieść o utracie, bólu, o nadziei i braku nadziei.

Anita Tyszkowska