piątek, 19 kwietniaKrajowy Przegląd Samorządowy
Shadow

Oniegin, dobry mój przyjaciel…

Kolejna premiera Opery Wrocławskiej. Tym razem „Eugeniusz Oniegin” Piotra Czajkowskiego, czyli jedno z tych dzieł, na które operowi bywalcy czekają z płonącymi uszami.

„Eugeniusz Oniegin” Puszkina – arcydzieło absolutne, cud języka rosyjskiego i cud romantyzmu – to opowieść o miłości w każdym wieku i stanie, o przyjaźni, lojalności, o świecie, w jakim Aleksandrowi Siergiejewiczowi Puszkinowi żyć przyszło, zasadach, jakie owym światem rządzą i o losie poety wreszcie. „Eugeniusz Oniegin” Piotra Czajkowskiego to z Puszkina piękny wybór: opowieść o miłości, o przyjaźni. A jaki jest „Eugeniusz Oniegin”, którego przyrządził nam Yuri Alexandrov?

To „Eugeniusz Oniegin”, w którym nie za bardzo wiadomo, o co chodzi, bo w zapowiedziach reżysera miała to być opowieść o miłości nieśmiałej, delikatnej dojrzewającej dziewczyny, młodziutkiej Tatiany, która z perspektywy tej miłości świat widzi… Niestety, i ów świat, i owo widzenie ocierają się o kiczowate klimaty południowoamerykańskiej telenoweli. Jest tu cały arsenał gestów i działań, który uczucia zmienia momentami w karykaturę. Zamykające rzecz całą dramatyczne wyznanie Tatiany, iż kocha Oniegina szaleńczo nijak się ma do radosnego poloneza, którego Tatiana tańczy z niekochanym mężem. Sen Tatiany – czyli scena pojedynku Oniegina z Leńskim – to zupełna dziwaczność: Olga w żałobnym woalu, usadzona w krześle… Jasne, przyśnić się coś takiego – łącznie z tańcem śniącej, czyli Tatiany – po śmierci Leńskiego może, tylko co mają do tego Puszkin z Czajkowskim?

Ale te inscenizacyjne potknięcia – odbywające się zresztą w stylowej scenografii Pawła Dobrzyckiego – to drobiazg, bowiem wrocławski „Oniegin” muzycznie znakomicie się obronił. Tatiana Magdaleny Molendowskiej tak pięknie rozśpiewała się w drugiej części, że stała się zaiste Tatianą puszkinowską. Tomasz Rak, który zastąpił w ostatniej chwili Artura Rucińskiego, był Onieginem naprawdę dobrym, a Arnold Rutkowski – jak zawsze na wrocławskiej scenie entuzjastycznie witany – Leńskiego zaśpiewał doskonale, choć może nieco zmęczonym głosem. Show wszystkim na chwilę ukradł – często tak w „Onieginie” bywa – książę Griemin arią „Lubwi wsie wozrasty pokorny…”. Volodymyr Pankiv był Grieminem idealnym: przecież mąż Tatiany to nie zgrzybiały starzec, ale książę, generał, mężczyzna elegancki i przystojny, któremu opiewane w arii „siedyje wołosa” jedynie dodają uroku. Nieco zbyt wolne prowadzenie arii Griemina przez dyrygenta, Marcina Nałęcz-Niesiołowskiego, dodało do opiewającej miłość w każdym wieku arii troszkę sosu namiętności.

W sumie jest wrocławski „Eugeniusz Oniegin” spektaklem udanym – wytknięte tu inscenizacyjne potknięcia w jakiś paradoksalny sposób dodały spektaklowi kiczowato-campowego wdzięku. I świetnie, bo czyż świat miłości nie jest z samej swej natury nieco kiczowaty? Orkiestra zabrzmiała pod batutą Marcina Nałęcz-Niesiołowskiego bardzo dobrze, pokazując, jak cudowny jest Czajkowskiemu właściwy język operowy.

Oniegin, dobryj moj prijatiel” (to oczywiście cytat z Puszkina) wart jest wyprawy do wrocławskiej opery, nawet gdy wymaga to dalekiej podróży. A że spektakl nie jest doskonały? Well, nobody’s perfect…

Anita Tyszkowska