wtorek, 10 grudniaKrajowy Przegląd Samorządowy
Shadow

Od pielęgniarza do dyrektora

Rozmowa z RADOSŁAWEM RATAJSZCZAKIEM, prezesem zarządu ZOO Wrocław sp. z o.o.

Może zaczniemy od początku?

– Mój tata Kazimierz był leśnikiem i gdy byłem dzieckiem, to często przywoził z pracy jakiegoś chrabąszcza lub biegacza.

– Ale był też myśliwym…

– …lecz polował bardzo etycznie. Z kolei mama była lingwistką i germanistką, pewnie także dlatego, że podczas II wojny światowej zesłano ją na przymusowe roboty do Rzeszy, gdzie nauczyła się niemieckiego. Później skończyła wyższe studia, zrobiła doktorat i pracowała na uczelni. Mama zaszczepiła we mnie przekonanie o konieczności poznania języków obcych. Mocno wziąłem to sobie do serca i muszę się pochwalić, że potrafię nawet czytać niemiecki gotyk, a wszystko dlatego, że mieliśmy w domu starą encyklopedię zwierząt Brehma.

Wiem, że jest pan samoukiem.

– Rzeczywiście, jeśli chodzi o języki obce. Angielskiego się nauczyłem, bowiem cała literatura jest właśnie w tym języku. Na początku mój angielski był ubogi i ograniczał się do fachowych określeń, lecz później pojechałem na wyspę Jersey – na szkolenie dotyczące hodowli gatunków zagrożonych – i od tego czasu zacząłem przyswajać sobie potoczne wyrażenia.

Trochę się zapędziliśmy…

– No właśnie. Wrócę do dziecinnych czasów, w których każde wakacje spędzaliśmy w leśniczówce w Puszczy Noteckiej. Był tam zarośnięty staw, gdzie gnieździły się żurawie, spotykaliśmy także dziki, sarny i jelenie. Pierwszy raz widziałem tam jastrzębia, który zaatakował kurę. Będąc ośmiolatkiem, chodziłem po lesie sam, zdarzyło się, że raz rodzice szukali mnie w nocy, bowiem przyszła burza, lało strasznie i siedziałem pod myśliwską amboną, bo tam nie padało, i czekałem aż przejdzie ulewa. Mając siedem lat, zacząłem notorycznie chodzić do starego zoo w Poznaniu – a ponieważ nie było internetu i programów edukacyjnych w telewizji – to był mój jedyny kontakt z egzotycznymi zwierzętami. A z mojego balkonu widziałem żyrafy na wybiegu. W zasadzie w poznańskim starym zoo byłem codziennie i mam po dziś dzień notatki z tych moich dziecinnych wypraw – co się urodziło, co umarło, i co nowego zostało przywiezione.

A później?

– Było liceum, które było zlokalizowane za zoo, więc przeskakiwałem przez ogrodzenie, robiłem rundkę po ogrodzie, wychodziłem bramą główną i szedłem do domu.

Czyli nielegalnie…

– …ale tak to było. W tym okresie zaangażowałem się w pewne działania naukowe…

– …w liceum?

– Moją pierwszą publikację miałem, gdy byłem w drugiej klasie ogólniaka i traktowała ona o jeleniu baweańskim, którego zresztą później poszukiwałem i odnalazłem na wyspie indonezyjskiej Bawean w roku 2004. Później pisałem o hodowli antylop dik dików w poznańskim zoo, uczestniczyłem też w badaniach nad drobnymi ssakami w Białowieży i prowadziliśmy badania – znakowanie jaszczurek i węży – nad Jeziorem Dębińskim. Wreszcie zaczęliśmy wyjeżdżać do Bułgarii i we współpracy z sofijskim uniwersytetem prowadziliśmy badania nad gadami. Właśnie tam złapałem węża nieznanego do tej pory w Europie.

Co to za wąż?

– Nazywa się coluber rubriceps, bardzo ciekawy, nieduży nadrzewny wąż, piękny, beżowy z fioletowymi plamami. Nigdy w życiu wcześniej takiego węża nie widziałem i doprawdy byłem zszokowany.

Mógł być jadowity

– Nie miał na to żadnych szans, ale najważniejsze, że to właśnie moje znalezisko opisano jako nowy dla Europy gatunek węża. A to było już coś.

Później pewnie studia…

– …na Wydziale Biologii Uniwersytetu Poznańskiego. Studia ukończyłem i chciałem napisać pracę magisterską z ogrodów zoologicznych, ale żaden z profesorów – podnosząc, że się na tym nie znają – nie chciał być moim promotorem. Ale w końcu obroniłem się, a tematem mojej pracy magisterskiej była „Zmienność wewnątrzpopulacyjna i międzypopulacyjna jaj szpaka w czterech populacjach polskich”. Zmierzyłem 1864 jaja, a z wykształcenia jestem oologiem. Następnie chciałem przyjąć się do poznańskiego zoo. Byłem już członkiem Polskiego Towarzystwa Zoologicznego, publikowałem także w „Przeglądzie Zoologicznym” i znano mnie również z tego, że miałem niewyparzoną gębę. Wiele rzeczy mi się nie podobało i nie potrafiłem się ugryźć w język. Gdy np. zwierzę było źle oznaczone – a wiedziałem, że nie jest to ten gatunek – to trafiał mnie szlag. W sprawie zatrudnienia poszedłem wtedy do dyrektora, który powiedział mi, że kierownik działu hodowli ma coś przeciwko mnie. Poszedłem wtedy do tego kierownika, który orzekł, że on to do mnie nic nie ma, ale dyrektorowi coś się we mnie nie podoba. Ponadto powiedział mi, że nie ma etatów dla stażystów. Powiedziałem wtedy, że mogę być pielęgniarzem, ale usłyszałem, że z wyższym wykształceniem jest to niemożliwe.

Tak to jest, gdy z pokorą jest się na bakier.

– Nie poddałem się. Zoo zawsze szukało pracowników i w miejskim biurze zatrudnienia wisiały kartki, że potrzebują ludzi. Wziąłem taką kartkę, poszedłem do pani, która spytała mnie, czy mam wykształcenie podstawowe. Odpowiedziałem, że mam. Pani spytała mnie jeszcze, czy naprawdę tam chcę iść, bo w zoo marnie płacą. Później wypisała mi nakaz pracy i wtedy musieli mnie przyjąć.

Ale szybko pan awansował.

– Zacząłem jako opiekun zwierząt, później byłem brygadzistą, następnie kierownikiem działu, kierownikiem całego nowego terenu zoo i zarazem kierowałem także działem edukacji. Wreszcie – przez 11 lat – pełniłem obowiązki zastępcy dyrektora zoo w Poznaniu. Przyszedł czas, że uznałem, że mogę już sam poprowadzić ogród zoologiczny. W tym okresie miałem kilka propozycji, bowiem – bez fałszywej skromności – mogę powiedzieć, że byłem już dość znaną postacią nie tylko w ogrodach europejskich. Dużo podróżowałem i w sumie zwiedziłem 636 ogrodów zoologicznych. Pokazały się dwie poważne propozycje poprowadzenia ogrodów. Jedna dotyczyła Kataru, zamkniętej stacji hodowlanej dla bardzo rzadkich gatunków zwierząt i była to własność szejka.

Czyli dobrze płacili?

– Nawet bardzo dobrze i byłem tam na wstępnej rozmowie. W tym czasie ogłoszono również konkurs na dyrektora wrocławskiego zoo. Mocno się przyglądałem temu konkursowi, ponieważ w Polsce takie konkursy wyglądają różnie…

– …i dość często wygrywają w nich niekompetentni, lecz bliżsi sercu królika.

– No właśnie! Ale w komisji konkursowej znalazł się Gunter Nogge, ówczesny dyrektor zoo w Kolonii, i wtedy postanowiłem wystartować w tym konkursie.

Rozmawiał Sławomir Grymin

(Ciąg dalszy rozmowy w marcowym wydaniu „Gminy Polskiej”)