Romeo i Julia – miłość wielka i tragiczna… On – Montecchi, ona – Capuleti. I to wystarcza, aby śmierć stała się losem kochanków. Tyle wiemy z dzieła Szekspira, który zwaśnionych włoskich rodów nie wymyślił, lecz z prawdziwej historii korzystał.
Tworząc dzieło genialne, skazał nas bard znad Avonu na proste skojarzenie – Capuleti i Montecchi, czyli tragedia kochanków. Ale w operze Belliniego I Capuleti e i Montecchi, którą teraz oglądać możemy na scenie Opery Wrocławskiej, wspólnota nazwisk nie oznacza wspólnej z dziełem Szekspira historii! Oto bowiem w dziele mistrza bel canta rządzi nie wielka miłość, ale równie jak ona ważne polityczne starcie.
Reżyser spektaklu, Krzysztof Lada, niezwykle wyraziście owo starcie pokazuje: oto Capuleti, na czele których stoi prezes Capello, którzy bronią odrębności i zamknięcia swego miasta, odziani w mundury w manierze strojów bractwa kurkowego, i Montecchi w dżinsowatych błękitach, walczący o otwartość Werony. To jasne nawiązanie do tego, co dziś na politycznej scenie widzimy, a na tle owych sporów i walk toczy się historia miłości Romea i Julii, tragicznie się oczywiście kończąca. Julia to delikatna dziewczyna, Romeo odważny i zdecydowany młodzieniec, przy czym Romeem w operze Belliniego jest kobieta, bowiem tę partię śpiewa mezzosopran; powstanie dzieła to czas, gdy kończy się okres panowania na scenie operowej kastratów, a nie zaczyna jeszcze czas tenorów.
Na wrocławskiej scenie Julia (Hanna Sosnowska) i Romeo (Aleksandra Opała) z owym skomplikowaniem płci aktorsko nie bardzo dają sobie radę – nie widać, aby Romea i Julię łączyła wielka szekspirowska namiętność, niepewny dotyk, jakim się obdarzają, nie bardzo pozwala uwierzyć w siłę łączącego kochanków uczucia… Osobno są bardziej wiarygodni – Julia jako podporządkowana (prawie całkowicie!) ojcu córka, Romeo – jako zdecydowany bojownik o wartości przez się wyznawane… Na szczęście młode odtwórczynie ról kochanków muzycznie stają na wysokości zadania, a ich młodość jest dodatkowym atutem – wszak (wedle Szekspira…) Julia ma tylko 14 lat. Z męskiej części obsady najlepiej wypadł Tomasz Rudnicki jako Lorenzo, choć zupełnie nie mogę pojąć, po co reżyser stawia go na scenie przed drugim aktem i każe deklamować fragment szekspirowskiego „Romea i Julii”…
W sumie podzielić by można wrocławską wersję I Capuleti e i Montecchi na dwie części – aktorsko-reżyserską, która wypadła mocno średnio, i muzyczną, zasługującą na dużo wyższe niż część aktorsko-reżyserska oceny. Na przykład znakomicie muzycznie spisał się chór, ale tu znowu reżyser nie dopisał – chór tkwi często nieruchomo, jakby idea ruchu scenicznego gdzieś odeszła w niebyt.
Szczęśliwie orkiestra brzmiała znakomicie, jak już wspomniałam śpiewacy też pozwalali uwierzyć w bel canto – szczególne brawa dla Aleksandry Opały! – więc teatralne potknięcia i upadki dało się wytrzymać.
Anita Tyszkowska