Ostatnia premiera wrocławskiej opery – Łucja z Lammermooru Gaetano Donizettiego to sukces i porażka zarazem. Sukces wykonawców, porażka inscenizatorów.
Jedna strona medalu to znakomici śpiewacy, z Aleksandrą Kubas-Kruk na czele – Łucją rewelacyjną wokalnie i aktorsko, która w słynnej scenie szaleństwa była i czułą kochanką, i krwiożerczą morderczynią, dziewczyną i kobietą zarazem. Druga strona medalu to pomysł reżyserski, wedle którego tragiczne dzieje owej Łucji w jakieś niejasne współczesno-historyczne zamieszania z korporacją w tle wpisane zostają. Efekt jest dosyć w sumie zabawny (choć brzmi to strasznie w świetle krwawego dramatu), choćby dlatego, że tło dramatu, czyli chórzystki przebrane za korporacyjne urzędniczki? a może stewardesy? i chórzyści w szarych garniturach pasują do opowieści jak przysłowiowa pięść do nosa. Z jednej strony – Edgardo, Nikołaj Dorożkin, wzruszający pięknie zagraną miłością do Łucji, z drugiej – dekoracje, natchnione chyba marnymi podróbkami dzieł Beksińskiego. Z jednej strony – Mariusz Godlewski jako Enrico, z drugiej – kostiumy, które bez wyjątku wypełniały skalę od bezstylowej brzydoty do groteski, bo jak inaczej niż „groteskowe” określić futrzane wdzianka bohaterów? Teoria, prezentowana przez reżyserkę, Anette Leistenschneider, głosiła, iż Łucja… opowiadać ma o tym, jak to w świecie czasu preindustrialnego, czyli czasu Łucji… (a także i czasach dalszych), rządzi pieniądz. I tę niezwykle wprost odkrywczą myśl reżyserską koncepcja miała pokazywać. Efekt przeszedł oczekiwania, ale chyba nie w zamierzoną przez panią reżyser stronę.
Ale opera to – na szczęście! – przede wszystkim muzyka. A Łucja z Lammermooru zabrzmiała pięknie. Orkiestra pod batutą Tomasza Szredera porywała dramatyzmem i wzruszała lirycznym smutkiem, a Tomasz Witek, który na flecie towarzyszył scenie szaleństwa bohaterki, zasługuje na szczególne brawa. Chór też pokazał, jak wiele potrafi… Szkoda, że tak cudownie muzycznie przygotowana opera znalazła tak marny teatralny kształt. Ale w sumie to drobiazg – bo dzięki tym, którzy na scenie stanęli, Łucja… zabłysła wspaniałym blaskiem. Jeśli pojawi się na afiszu, koniecznie należy udać się do wrocławskiej opery!
W kwietniu także warto wybrać się na Świdnicką 35 przynajmniej cztery razy. Po pierwsze – 16 kwietnia, gdy w czasie przedwielkanocnym zabrzmi wagnerowski Parsifal. Po drugie – 19 kwietnia, gdy na Nadzwyczajnej Gali Operowej wystąpi Piotr Beczała, gwiazda Metropolitan Opera, po trzecie – 24 kwietnia na Karola Szymanowskiego Króla Rogera, i po czwarte – 26 kwietnia na Kobietę bez cienia, świetnie przez naszą operę przygotowaną operę Richarda Straussa, której często nie znają nawet co bardziej wyrobieni melomani. Czas na nadrobienie tego braku.
Oczywiście to nie wszystkie kwietniowe propozycje wrocławskiej opery, tylko bardzo subiektywny wybór. Ale przecież sztuka to sprawa subiektywna, nieprawdaż?
Anita Tyszkowska
www.gminapolska.com
www.opera.wroclaw.pl