Anioły przyleciały do miasta! Z Ameryki. I dały czadu! Ostatnia premiera wrocławskiej opery – Anioły w Ameryce Petera Eötvösa to kolejny dowód na to, że wrocławski teatr znakomicie radzi sobie z operą współczesną.
Anioły… to opowieść o wykluczeniu, o odrzuceniu i śmierci, która nadchodzi. Libretto, oparte na sztuce Tony’ego Kushnera jest – po skróceniu tekstu z siedmiu godzin do dwóch – wariacją na temat kushnerowskiej tragikomedii. U Kushnera rzecz dzieje się w roku 1985, za rządów Reagana, i jest mocno nasycona politycznie. U Eötvösa historia dwóch kochanków, z których jeden ugina się pod ciężarem AIDS, na który zapadł jego ukochany, i opuszcza go, przeniesiona jest w czas współczesny. U Kushnera rządzi miłość i polityka, u Eötvösa – przede wszystkim splątanie świata rzeczywistego i halucynacji. Głównym bohaterem uczynił chorego na AIDS Waltera Priora, który ucieka w świat fantazji, aby nie myśleć o śmierci i ucieczce kochanka. Wreszcie spotyka Anioła – a nawet stado Aniołów – i postanawia mimo tego (a nie dzięki temu) zostać Prorokiem.
Bardzo to wszystko skomplikowane, trochę dla widza nieczytelne, ale w sumie – fascynujące. Oczywiście, inaczej odbierze spektakl ten, kto zna Anioły… ze znakomitego przedstawienia Krzysztofa Warlikowskiego, inaczej ten, kto zna miniserial wyreżyserowany przez Mike’a Nicholsa, ale gdy odetniemy się od tamtych wizji, zobaczymy rzecz o tym, że pytania ostateczne są po prostu wieczne – o dobro, miłość, o istnienie Boga wreszcie. I o to, co dziś – w wersji reżysera wrocławskiego spektaklu, Andrása Almási-Tötha – niszczy współczesnego człowieka: pracoholizm, narkotyki, nowy HIV, czyli ebola… Symbole tych współczesnych nam wyzwań pojawiają się co jakiś czas w ciekawej, nieco kampowej – w sumie przecież Anioły… to Gejowska fantazja na motywach narodowych, jak głosi podtytuł sztuki Kushnera – scenografii Krisztiny Lisztopád.
Ogromnym atutem spektaklu są śpiewacy – dominowali wśród nich artyści gościnni, ale wielkie brawa i uznanie prowadzącego orkiestrę kompozytora zebrała sopranistka Aleksandra Kubas-Kruk jako Anioł. Znakomity był Michał Kowalik – jego Roy, cyniczny i demoniczny, porywał publiczność. Mnie wzruszyli obaj główni bohaterowie – porzucony i „uprorokowiony” Prior (Adam David Moore) i świetnie czujący musicalową konwencję porzucający go
Louis (Gyula Rab). Świetny był także wstrząsany wątpliwościami co do swej seksualnej orientacji Joe Pitt (Maurice Lenhard)
Wielka szkoda, że Anioły w Ameryce z Wrocławia wyjeżdżają i nie znajdą się na stałe w repertuarze opery. To spektakl znakomity, choć niełatwy w odbiorze, odwołujący się chwilami do kodów, nieznanych powszechnie. Przy tym zabawny, nieco luzacki, mieszający sacrum z profanum wręcz perfekcyjnie… Czyli kolejna świetnie zrobiona opera współczesna na wrocławskiej scenie – przypominam Raj utracony Pendereckiego, Pułapkę Krauzego, Matkę czarnoskrzydłych snów Hanny Kulenty…
Anioły… były częścią IV Festiwalu Opery Współczesnej i World Music Days, odbywających się we Wrocławiu. W ramach obu wydarzeń czeka nas jeszcze prapremiera koncertowa Pięciu pieśni z klatki Prasquala. Tych, którzy pamiętają Ester tego kompozytora, wystawianą we wrocławskiej operze, do wybrania się na Pieśni (12 października) zachęcać nie trzeba.
Anita Tyszkowska