czwartek, 28 marcaKrajowy Przegląd Samorządowy
Shadow

Został na Czerwonej Wyspie

9 sierpnia w Farafanganie na Madagaskarze zmarł ks. Marek Maszkowski CM, misjonarz. Ksiądz Marek Maszkowski, lazarysta, misjonarz. Był naszym przyjacielem. Był bohaterem tekstów w naszym miesięczniku. Był wielokrotnie naszym gościem. My byliśmy jego gośćmi. Wszystko w czasie przeszłym. Poza wspomnieniami. I modlitwą.

Kiedy wczesnym rankiem, 10 sierpnia, odebraliśmy telefon, nikt nie wierzył w otrzymaną wiadomość. No bo przecież jeszcze trzy tygodnie temu przesyłaliśmy sobie maile. Jeszcze nie tak dawno snuliśmy plany o wydaniu książki. Przygotowywaliśmy przyszłoroczny wyjazd na Madagaskar. Ta telefoniczna wiadomość musi być jakimś przekłamaniem… Ktoś coś usłyszał, nie sprawdził. Próbowaliśmy zweryfikować ją w innych miejscach… Kiedy jednak kilkadziesiąt minut później odebraliśmy kolejny telefon, to nieprawdopodobne stało się faktem. Marek nie żyje.

Ksiądz Marek Maszkowski miał 57 lat. Urodził się w Niemodlinie na Opolszczyźnie. Potem był Brzeg i matura w tamtejszym ogólniaku. Formację seminaryjną rozpoczął w 1978 r. we Wrocławiu (dwa lata filozofii). W 1980 r. wstąpił do Zgromadzenia Księży Misjonarzy Wincentego a Paulo w Krakowie. Tam kontynuował studia teologiczne. Święcenia kapłańskie otrzymał 25 kwietnia 1984 r. z rąk ks. bpa Tadeusza Gocłowskiego. Potem była trzyletnia praca w Trzcielu, w powiecie międzyrzeckim. Następnie zgłosił się do pracy misyjnej na Madagaskarze, dokąd wyjechał po rocznym przygotowaniu w Paryżu (1987-1988). Na Czerwonej Wyspie pracował w latach 1988-2016, z roczną przerwą w okresie 1993-1994. Wówczas czasowo duszpasterzował w Storożyńcu, w obwodzie czerniowieckim na ukraińskiej Bukowinie.

Marka znaliśmy wszyscy. Niektórzy kilkadziesiąt lat. Inni kilka. Nie można go było nie lubić. Na pewno wszystkim – bez względu na podejście do wiary i światopoglądowe różnice – imponował tym, że wiedział czego chce. Przed laty postawił sobie zadanie i konsekwentnie je realizował. Niestety, często zapominając o sobie. No, ale on po prostu taki był.

Przegadaliśmy z nim wiele godzin. Kiedy raz na trzy lata przyjeżdżał z Madagaskaru do kraju, była okazja i do dyskusji, i do biesiadowania, i do snucia mniej i bardziej odległych planów. Kilka lat temu byliśmy też u niego, na dalekim południu Czerwonej Wyspy. Bo to tam właśnie polscy lazaryści (wówczas czterech misjonarzy) służą Malgaszom.

Prawie miesięczny pobyt na Madagaskarze był dla nas czasem niezapomnianym. Razem z księdzem Markiem przemierzaliśmy piechotą, łodziami, terenowym autem, promami ziemię odległą od Polski o ponad 9 tysięcy kilometrów. Ziemię pięknie czerwoną, ale i biedną oraz zapomnianą. Odwiedziliśmy wiele wiosek. Spotkaliśmy dziesiątki malgaskich rodzin. Uczyliśmy śpiewać malgaskie dzieci. Zachwycaliśmy się urodą miejscowych ludzi. Poznawaliśmy tamtejszą przyrodę. Ale chyba przede wszystkim przyglądaliśmy się naszemu misjonarzowi. Facetowi, który był wiecznie w drodze, cały czas uśmiechnięty, nieustannie zabiegający o wsparcie… No bo trzeba jeszcze skończyć łatać dach w szkole, zacząć budować kaplicę w osadzie oddalonej o 50 kilometrów, załatwić we Francji książki dla najmłodszych, spróbować sprowadzić trochę lekarstw dla ośrodka zdrowia prowadzonego przez siostry… Ciągle coś. A tutaj silnik w łodzi nie chce zapalić. Jakiś problem z kołem w terenowej toyocie. Do tego jeszcze, na szczęście krótka, powódź. A to wszystko w najważniejszym dla katolików czasie – w okresie Wielkanocy. Trzeba więc odwiedzić jak najwięcej wiosek, osad…

Przemierzaliśmy z Markiem malgaskie kilometry (trzeba je liczyć inaczej niż nasze, bo na przykład przejechanie autem stu kilometrów zajęło nam około 14 godzin). Spaliśmy na pace auta, na podłodze kościółka (uważając na skorpiony)… Bacznie obserwowaliśmy nietoperze latające nad ołtarzem podczas wielkopiątkowej liturgii… Odwiedzaliśmy wysepki nad południowo-wschodnim wybrzeżem Madagaskaru, gdzie Marek łączył duszpasterską posługę z transportem kilku worków marchwi i oleju dla tamtejszych mieszkańców.

Pierwszą placówką misjonarską księdza Marka Maszkowskiego na Madagaskarze było Tsivory. Po pięciu latach – na kolejne pięć – trafił do Ranomafany. Potem była Manantenina – trzynaście lat. Od października 2012 r. był proboszczem w Ankarana w diecezji Farafangana. I właśnie w Farafanganie zakończył swoją madagaskarską podróż. Pochowano go na miejscowym cmentarzu…

W ubiegłym roku Marek był w Polsce. Jak zawsze, większość urlopu (przyjeżdżał na trzy miesiące raz na trzy lata) przeznaczał na udział w Dniach Misyjnych, czyli mówiąc prościej – na kwestowaniu. Bo przecież Malgasze z jego Madagaskaru, jednego z najbiedniejszych krajów świata, potrzebowali lekarstw, książek, materiałów budowlanych, ubrań… Wszystkiego.

W miarę swoich możliwości pomagaliśmy Markowi w jego działaniach. Pewnie zbyt mało, ale to wiemy dzisiaj. Na przyszły rok zaplanowaliśmy też kolejną wyprawę „rozpoznawczo-pomocową” na Czerwoną Wyspę. Niestety… Życie jest nowelą, zbyt szybko się kończy. Niemniej jednak jesteśmy przekonani, że czas Marka na Madagaskarze był czasem siewu. Ziarno rozrzucone przynosi plon…

Rodzinie księdza Marka Maszkowskiego, jego Mamie, Siostrze, Braciom, wszystkim bliskim składamy wyrazy głębokiego współczucia.

Przyjaciele z redakcji „Gminy Polskiej”