czwartek, 25 kwietniaKrajowy Przegląd Samorządowy
Shadow

Koniec i początek

Sześćdziesiąty dziewiąty sezon Opery Wrocławskiej zakończył się nader spektakularnie – Latający Holender na Pergoli cieszył i oczy, i uszy… Holender… był ostatnią premierą sezonu, który premierami mógł się szczycić.

Latający Holender Wagnera to opowieść o życiu, śmierci i miłości wplątanych w machinacje mściwego Szatana… We wrocławskim spektaklu, przygotowanym reżysersko i scenograficznie przez Waldemara Zawodzińskiego, legenda o szukającym wiernej kobiety Holendrze, który tylko dzięki owej wiernej miłości będzie mógł odejść z tego świata, rozgrywa się w niezwykle efektownej scenografii. Malownicze statki Dalanda i Holendra oraz gwiazdy scenografii – pergolowe fontanny – stworzyły całość baśniową zaiste. Fontanny tańczące w weselnej scenie – która tak tragicznie się kończy – były najpiękniejszym chyba akcentem pięknego widowiska. Słuchało się Holendra… też dobrze – muzycznie przygotowała spektakl dyrektor Ewa Michnik – choć momentami migała myśl: a żeby to tak usłyszeć bez nagłośnienia… Tak czy inaczej Holender… pięknie zamknął sezon.­

Ale przyznać muszę, że najwi­ększe wrażenie z premier 69. sezonu zrobiły na mnie Anioły w Ameryce Petera Eötvösa. Opowieść o wykluczeniu, odrzuceniu i śmierci, historia dwóch kochanków, z których jeden ugina się pod ciężarem AIDS, na który zapadł ukochany… Spektakl był świetnie przygotowany muzycznie, śpiewacy – występujący gościnnie i operowi wrocławianie – znakomici. W sumie genialna mieszanina sacrum i profanum, z pewnym kampowym odcieniem. Niestety, spektakl nie znalazł się w stałym repertuarze wrocławskiej sceny, ale ma się na niej pojawiać.

Kolejna premiera – Kawaler srebrnej róży Richarda Straussa – niby lekka historyjka o miłości, zabawna komedia pomyłek, ale także głębokie pytanie o upływ czasu, o granice, jakie wolno sobie w miłości wyznaczyć. I do tego oczywiście cudowna muzyka, wiele od wykonawców wymagająca. Wrocławscy twórcy spektaklu pokazali, że te wymagania spełnić potrafią i jest Kawaler… spektaklem żywym, interesującym, więc prawie cztery godziny, jakie trwa, mijają naprawdę cudownie.

Na koniec premiera na scenie Opery Wrocławskiej ostatnia – Eugeniusz Oniegin Piotra Czajkowskiego. Spektakl inscenizacyjnie mocno ocierał się o klimaty południowoamerykańskich nowel o wielkiej miłości, ale miało to pewien nieco naiwny wdzięk. A muzyka Czajkowskiego i w śpiewakach, i w orkiestrze znalazła godnych wykonawców.

Premiery sezonu 2014/2015 – sześćdziesiątego dziewiątego w historii powojennej opery we Wrocławiu – zapiszą się w owej historii świetnie. Przed nami sezon siedemdziesiąty. Rozpocznie go Halka Stanisława Moniuszki. Na scenie – jak siedemdziesiąt lat temu – szumieć będą jodły na gór szczycie, a dramatyczne dzieje wielkiej miłości wycisną nam łzy z oczu. Stanie się to 11 września, czyli prawie dokładnie w siedemdziesiąt lat po tym, jak 8 września 1945 roku dyrektor powstałej właśnie we Wrocławiu polskiej sceny operowej, Stanisław Drabik, w stroju Jontka (był bowiem wybitnym śpiewakiem) witał premierowych gości… A pierwszą premierę nowego sezonu zobaczymy 10 października i będzie to Kwartet Ronalda Harwooda.

Coś się kończy, coś się zaczyna, jest więc na co czekać. I co wspominać też jest. To nie tylko w operze jest piękne…

Anita Tyszkowska